head> Zobacz to, co widzę ja.: września 2006

środa, września 27, 2006

[022]

Jednym z miłych elementów Erasmusa jest zwyczaj wspólnego gotowania. W Polsce bardzo rzadko udawały się takie popołudniowe spotkania kuchenne. Niestety. I nikt mi nie wmówi, że to trudno zorganizować, zgrać czasowo itp. Może brakowało chęci. Tak czy inaczej szkoda, że tego nie robiliśmy.
Teraz nadrabiam zaległości: improwizuję, podglądam, smakuję, a w końcu integruję się. Jest przyjaźnie i domowo, przyjemnie jest czasem coś komuś ugotować, równie przyjemnie jest kiedy ktoś gotuje dla ciebie.

wtorek, września 26, 2006

[021]

Jesień idzie, lato jeszcze dzielnie walczy, i na razie przeważnie wygrywa, ale jednak czuje się już ten powiew (zwłaszcza jak się jedzie pod wiatr na rowerze, oj tak.). I kasztany są, i liście lecą z drzew. Ciekawa jestem, jaka jest tu pogoda zimą. Poczekamy, zobaczymy. Na razie wciąż mogę przed zajęciami usiąść na mojej ulubionej ławeczce w mini-parku, obserwując zwierzynę łowną w postaci... sarenek. Oczywiście polowanie na nie odbywa się jedynie przy wykorzystaniu aparatu fotograficznego, czasy się zmieniają. W najbliższej przyszłości też zapoluję ("wszyscy mają mambę, mam i ja!" pamiętacie? propaganda przeciwko społeczeństwu indywidualistycznemu jak nic.), a trofeum zamieszczę co prawda nie na ścianie, ale tutaj.

Odwiedziłam też dziś panią koordynator, która okazała się bardzo miła i pomocna (jak większość ludzi tutaj, kochamy ich za to, tak). Jeśli tylko zechcę, a moja macierzysta uczelnia mi pozwoli, mogę zostać na następny semestr. I zobaczyć jak w Holandii wygląda wiosna.
Tempting.
BUT.
Minusy to: - pieniądze, bo stypendium jest tylko na 5 miesięcy; - będzie zdecydowanie mniej obcokrajowców, chociaż znam parę osób, które są na rok, więc jakoś by to było; - czy ja naprawdę chcę tu zostać tyle czasu, może będę się nudzić?? Nudzić pewnie się bedę i w Polsce, ale tam przynajmniej mogłąbym spróbować się załapać na jakąs sensowną pracę czy praktykę.
Po stronie plusów mamy: - interesujący kurs Media Culture, o grach komputerowych, internecie, reklamie, marketingu, zapowiada się ciekawie; - posiedzenie sobie tutaj dłużej; - zobaczenie holenderskiej wiosny; -pouczenie się dalej języka, chociaż prawdę mówiąc na co mi on, jak wszyscy mówią tu po angielsku?

Podejmowanie decyzji w toku.

niedziela, września 24, 2006

[020]

Spłodziłam właśnie potworka, czyli tzw. first draft of my essay. No, ma wstawki w stylu /and here i will write about... and will give some info on.../ itp. ale first draft to first draft, co nie? Nie musi byc idealny. Módlmy się teraz, do kogo tam kto woli, żeby komentarz zwrotny nie zawierał informacji "I'm sorry but you misunderstood the topic, you should rewrite your essay completely", no raz dwa trzy, modlimy się!
A w środę na podstawie tegoż potworka mam mieć PREZENTACJĘ. Na szczęście tylko 5minutową. Akurat jak się przestanę denerwować to minie 5minut. Ale jestem chilled-out&relaxed, tak więc niewiele mnie rusza. Nawet takie nieszczęście jak prezentację jakoś przeżyję. Co cię nie zabije to cię wzmocni, mawiają.

Wczoraj miałam mini live concert na trzy gitary, w wykonaniu sąsiadów. Chłopiec z gitarą... Tia.

Biorąc pod uwagę tragiczny stan mojej kondycji, oraz w perpektywie popychanie rowerem pod górkę ZIMĄ oraz ilość dobrego jedzenia, które kusi tutaj zewsząd, postanowiłam: kupuję sportscard, i idę jutro na Condition Training. A potem jeszcze wypróbować różne aerobiki, i basen, i może badmintona. Jak szaleć, to szaleć, mam tu zdecydowanie za dużo wolnego czasu.
Stay tuned, a jeśli się nie odezwę to znaczy, że padłam na CT. Nie byłoby to takie nieprawdopodobne.

piątek, września 22, 2006

[019]

Powinnam właśnie czytać teksty/szperać po necie w poszukiwaniu materiałów do pracy/obrabiać tabelki w spss*. Więc piszę tutaj, normalne.
Busy week mam, notka z wrażeniami z wycieczki na daleeeką północ kraju będzie więc kiedyś tam, w niedalekiej przyszłości.

*do którego dziś widziałam podręcznik w naszej bibliotece. Jutro nawet do niego zaglądnę, z ciekawości i dla porównania z nieocenionym podręcznikiem Mr. G.

Dziś tylko dwa króciutkie przemyślenia:

Przemyślenie nr 1.
Mieszkanie w dwuosobowym pokoju dobrze mi robi - współlokatorki nie było przez kilka dni, dziś już (na szczęście?) wróciła. Nie wiem jak to działa, ale jak ona jest to jakoś mniej się obijam. A nawet jak się obijam to z tym pozytywnym zacięciem, o którym już chyba pisałam. Pozytywne nicnierobienie, o.
Jak jestem sama, pozwalam, żeby czas przeciekał mi przez palce, wcale tego nie chcąc. Tak jak przez ostatnie kilka lat. Puszczam muzykę, siedzę sobie, myślę. Takie tam rozrywki. Jak wszystkim dobrze wiadomo myślenie, zwłaszcza po zmroku, nie popłaca. Tak też obecność współlokatorki, przy której błogie rozmyślania wieczorową porą nie wychodzą tak dobrze (a równocześnie tak źle - na zdrowie), jest dla mnie zbawienna. Hmm.

Przemyślenie nr 2.
Kogo bym nie odwiedziła, wszyscy mają porozwieszane foty: rodziny, psa, kota, chomika, chłopaka, byłego chłopaka, niedoszłego chłopaka, przyjaciół, znajomych z uczelni. Uh. Więc tak sobie pomyślałam, że może coś ze mną nie tak, że też powinnam mieć taką wystawkę? Co prawda w ukochanym kraju nigdy nie miałam ściany obklejonej zdjęciami Krewnych i Znajomych Królika, ale po pierwsze, jestem daleko od wszystkich, to zdjęcia by mi przypominały home sweet home, po drugie, kiedyś nawet chciałam sobie taką galerię zrobić. Po przejrzeniu moich zasobów zdjęciowych wiem już czemu do tego nie doszło - mam mnóstwo zdjęć, z przeróżnych okazji. Ale ładnych, lub chociaż jakichkolwiek sensowych, zdjęć z przyjaciółmi jak na lekarstwo, doliczyłam się może trzech. A jak już są jakieś przyjemne, to zawsze jest na nich ktoś dodatkowy, kogo akurat oglądać nie chce.
No i nawet może bym sobie powiesiła te trzy zdjęcia, i te kilka innych, ale olśniło mnie. Po obejrzeniu zdjęć koleżanki okraszonych komentarzem "and that's my ex-boyfriend, but we're still friends, you know, oh, and that's the guy I have a crush on" (no proooszę, masochizm w postaci czystej, do tego etapu wolimy nie wracać). No więc olśniło mnie, że jak sobie je powieszę to pewnie albo zacznę tęsknić, albo wspominać, albo whatever. W każdym razie prawie każda fota ma ukrytą historię. I ciężkawo wybrać takie, które będą ładne, z odpowiednimi osobami, i tylko z pozytywną historią.
Co nie znaczy, że sobie w końcu kilku nie powieszę nad łóżkiem, a co tam. Jak tylko znajdę jakieś z serii "ex-boyfriend, but we're still friends" lub "a guy I have a crush on". Bo "and those are my two gay friends" za bardzo sztampowe by były, bez tej dramaturgii.

Dobranoc.

środa, września 13, 2006

[018] wishlist

Z okazji zbliżających się urodzin postanowiłam oddać się błogim marzeniom i pomyśleć co to takiego chciałabym dostać. Lista poniżej.
Uwielbiam oglądać przeróżne rzeczy do domu, w NL takich sklepów z różnymi bajerami domowymi mają pełno. Zawsze wychodzę z nich zdołowana, że po primo, nie mam za co sobie tego pokupować, po secundo - jakbym kupiła, to chyba musiałabym mieć z tuzin mieszkań, żeby wszystko poupychać, po tertio - no proszę, posiadanie tuzina mieszkań nie byłoby takie złe, każde w innym mieście poproszę, szukam bogatego męża, czemu żadnego nie ma na horyzoncie?

Dobra, lista:
a) korkociąg w breloczku do kluczy - bo jego brak jest największym problemem
b) podgrzewacz do kubków na usb - mało oryginalnie, ale wizja cieplutkiej kawy w jesienny wieczór kusząca jest
c) przy kawie będąc: takie coś, o, przykładowo, bo dużo miejsca zajmuje chyba. Chyba nawet wolę wolnostojące, niestety zgubiłam linka do takiego wymarzonego, ale ten też w miarę ładny jest, tylko wciąż duży. UPDATE: ten ładny jest tu
d) stojaczek na wannę - chyba każdy by chciał takie mieć, prawda?
e) wracając do kawy (uzależnienie jakieś trzeba mieć) - absolutnie piękna rzecz
f) zegar na ścianę, który widziałam w Utrechcie; w ogóle mają tu pełno odjechanych zegarów, przywieźć komuś jakiś? taki na przykład?
g) wafelki torcikowe :P tak mnie właśnie naszła ochota, dobrze, że rodzice niedługo przyjeżdżają, przywiozą ulubione polskie specjały
h) stojak na wino - no wiem, mono/bitematyczna jestem - picie i jedzenie only
i) filmy? anyone? płytkę z dobrymi/fajnymi filmami na jesienne deszczowe wieczory, huh?
j) coś na ścianę, w tym szpitalnym pokoju coś by się zdecydowanie przydało - plakat, kolaż zdjęciowy, mmmhm

Na razie tyle. Idę dalej się rozkoszować stronami designerskimi.

UPDATE:
Dodatkowe akcesoria, które mnie urzekły:
- kieliszki/pojemniki
- i jakże mogłam zapomnieć o odjazdowokiczowatej lampie magmie, najlepiej w zestawie z lampką z kryształków, oooj kitschy kitschy me.

Pomyśleć, że taki szczegół jak brak wrodzonego talentu do rysowania zniechęcił mnie do spróbowania swoich sił w tak ciekawych dziedzinach jak interior designer, lub ewentualnie landscape designer. W następnym życiu może.

A na koniec przygody z różnymi akcesoriami: pamiętaj o swoich kluczach!

poniedziałek, września 11, 2006

[016] historie kuchenne, czesc 1 / [017] sielana i chillout

Historie kuchenne pod hasłem "let me be your pancake queen" z praliNUTta na pierwszym planie, oj tak. Dogadzam sobie, innym też nie żałuję jak się nawiną gdzieś w okolicach, kuchni oczywiście, i naleśników, też oczywiście. Żeby nie było, że zamiast mnie w kuchni króluje jedynie praliNUTta, to do wyboru też nadzienie a la mus jabłkowo-truskawkowy lub dżem porzeczkowy. Przy okazji pragnę wyrazić swą tęsknotę za pewnymi wioskowymi porzeczkami, których to zbieranie co roku jest jednym z najbardziej wyczekiwanych momentów podczas moich upojnych wakacji. Mam nadzieję, że się ktoś wami zaopiekował, tak z sercem.

Dokonałam dziś wyczynu! Postanowiłam nie dać się dalej szantażować czającemu się wciąż gdzieś blisko choróbsku i polazłam na spacer po okolicy. Shame on me, że tego mi się nie udało dokonać wcześniej. Ale lepiej późno niż później, jak mawiają starzy górale.

I wiecie, tu jest prześlicznie. No naprawdę, jestem lekko zadurzona. Maastricht w taki piękny, upalny i słoneczny dzień jak dziś [tak, wciąż świeci słońce, jest chyba ze 30 stopni, bez opcji 'bez koszulki' do naszego ogrodu nie wychodź, uhm] wygląda jak skrzyżowanie filmowego amerykańskiego przedmieścia, z miasteczkiem na południu Europy [takie Włochy, tylko czyściej] ew. z wypasionym polem kempingowym z bungalowami. Ładnie jest. Idę sobie taką małą uliczką, dookoła małe domki, dwa piętra to tak akurat. Przed domkiem trawniczek, kwiatki, czasem żywopłocik, podjazd na auto, lub dwa. Kolorowe drzwi i okna. Duże okna w małych domkach. Z obowiązkową wystawką sponsorowaną zazwyczaj przez sieć IKEA, lub stylizowana na taką: wazonik z kwiatkiem, świeczuszka, porcelanowy kotek i takie tam. No słit, mówię wam. Brzmi okropnie, tandeciarsko, i przesłodzenie, ale jak się to widzi to wcale takie nie jest. Naprawdę! No prócz kilku domów należących chyba do takich tutejszych odpowiedników nowobogackich: zamiast trawnika wysypany żwirkiem podjazd, z wiatrakiem/krasnoludkiem/kwiatkami w doniczce w kształcie buciora/fontanna* [niepotrzebne skreślić] - te zdecydowanie psują krajobraz, na szczęście są w mniejszości.
Życie toczy się w zwolnionym tempie, przed domkami ławeczki, na których czasem można zobaczyć leniwie posiadujących sobie sąsiadów. Czasem ktoś przejedzie obok na rowerze. Starsze panie żwawo wracają z zakupów (na rowerze, obowiązkowo), młodzi jadą gdzieś dalej. Sielana.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że mnie się taka sytuacja bardzo podoba. Mając zajęcia raz na 3 dni mogę spokojnie, chyba po raz pierwszy bez wyrzutów sumienia/złości/dołowania się po prostu nic nie robić. Wtopić się we wszechogarniający spokój. Przeczytam 10 stron tekstu na zajęcia, zrobię sobie kawę, wyjdę do 'ogrodu', pogadam z kimś, przeczytam kolejne 10 stron, pójdę do sklepu, oglądnę film, gdzieś wyjdę, a może nie. Żadnego przymusu, pośpiechu, wyczekiwania. Nauczyłam się nic nie robić. W Polsce zawsze się przy tym śmiertelnie nudziłam, wcześniej czy później wpadałam w dołek albo łapałam delikatnego wkurwa. Bo przecież jak to tak: nic nie robić? Przecież powinnam się uczyć, czemu mnie nikt nigdzie nie zaprasza, na pewno wszyscy się bawią tylko nie ja, marnuję czas, życie. I takie tam.
A tutaj wrzuciłam na luz, mam wakacje, nigdzie się nie spieszę, na nic nie czekam, nic nie planuję. Taki stan pewnie nie potrwa długo. I pewnie nie jest zdrowy, może lepiej jednak działać, na coś czekać, wkurzać się. Może. Ale nie teraz.

Maastricht na razie jawi mi się jako idealne miejsce dla około30latków. Takich, co to się już wybalowali, załapali na ciepłą posadkę w dobrze prosperującej firemce, a teraz może powoli zaczną myśleć o dzieciach. A jak dzieci podrosną, to się można przenieść gdzieś indziej. A potem wrócić na starość.
Chociaż dla 20+ latków miasto też jest przyjazne, nie powiem. Chcesz pobalować, nie ma problemu. Chcesz się wyczilałtować - też OK, wyjdź na ławeczkę przed domem, weź książkę, posiedź. Nie musisz się spieszyć. Studenckie centrum z pubami, klubami i coffieshopami z jednej strony. I własne trzy ściany i ogromne okno z kwiatkiem i kotem na parapecie z drugiej. Czego chcieć więcej?

wtorek, września 05, 2006

[015] Sun's shining right above me.

Choruję. Tylko ja mogę mieć takiego pecha i się tak totalnie rozłożyć akurat pod koniec imprezowego Introduction Week, okropność. Ale dzielnie wyruszam na imprezę, a co, zdążę odchorować do piątku. Bo w piątek mam zajęcia. W tym miejscu pozdrawiam serdecznie wszystkich, którzy mają wakacje. Tak, i wcale Wam nie zazdroszczę, wcale a wcale.

Z uwagi na fakt, iż przez ostatnie dwa dni świat oglądałam głównie z pozycji horyzontalnej, bynajmniej nie odczuwając przy tym żadnej przyjemności, wiele nowego nie napiszę dziś. Może tylko, że zajęcia nie wyglądają tak strasznie, jak mi się wydawało. Będzie trochę czytania (ale to akurat nic nowego), trochę siedzenia w bibliotece, dwa eseje i dwie prezentacje. Z tego wszystkiego najgorszy będzie ten esej. A egzamin też ma formę eseju/ów, niestety. Nie wierzyłam, że to kiedykolwiek powiem, ale wolę egzaminy ustne jednak.
Z mniej optymistycznych informacji, to straszne jak wiedza ucieka z głowy. Tak, wiem, żadna nowość. Ale biorąć pod uwagę, że rzeczy, których się uczyłam w zeszłym semestrze naprawdę mnie interesowały powinnam je pamiętać. A tutaj się okazuję, że nic z tego, całkowite zaćmienie.

PS. dla zainteresowanych tematyką gender: polecam film "The Iron Jawed Angels", o amerykańskich sufrażystkach, z Hilary Swank w roli głównej. Szczegóły tutaj.

sobota, września 02, 2006

[014] Tocz się, kulo, tocz.

No i co? No i się okazało, że to chyba ja przynoszę pecha podczas gry w kręgle. Raz się zacięło, dwa razy kula wpadła w rynnę i się po prostu zatrzymała. Ja się tak nie bawię!

Obiecana fota roweru:


W tle wejście do mojego akademika.
I widoczki.





Jutro ma zacząć padać, znów. A ja beztrosko przez te kilka dni nie kupiłam sobie płaszczyka przeciwdeszczowego. Ojej.

piątek, września 01, 2006

[013] Toaletowe żelki

Zapomniałam. Wczorajszej nocy rozczuliło mnie totalnie to, że w knajpianej toalecie można się poczęstować żelkami. Takimi normalnymi, żadnych podstępów. Rozdawnictwo żelkowych serduszek w kolorze biel, róż i fiolet fajną zabawą jest, co nie? Dobre były, a chłopiec z dalekiego kraju się ładnie uśmiecha.

I chyba wypiłam wczoraj rekordową w swoim życiu ilość piwa, te ich małe, miniszklaneczki na piwo 0,25 zdradliwe są, nawet ja wypijam je wtedy w 5 minut. Teraz już wiem czemu nie mają tu dużego piwa, spece od reklamy zakazali. No ale już never ever, wolimy wino i tego się będziemy trzymać.

[012]

Prawie pod moim oknem/balkonem/tarasem)* odbywa się obiadowy wstęp do polsko-międzynarodowej imprezki naszego akademika. Na którą jednak, (z bólem serca?) nie pójdę, bo idę (tzn. jadę oczywiście**), kto zgadnie gdzie???

... grać w kręgle! :) Czyli wygłupów część dalsza, Kasia na torze, prezentująca swój brak umiejętności. Nie mogę się już doczekać atrakcji takich jak pamiętna samoopadająca jak-to-sie-tam-nazywa to do zbierania kręgli.

* czy już pisałam jaki mam widok z pokoju? Piękna ceglana ściana, a między nią a budynkiem tak ze 2,5 m wysypane drobnymi kamyczkami, zero zieleni. A i tak roboczo nazywamy to "ogrodem". Wyobraźnia i braki w słownictwie to podstawa.

** To fascynujące, że kiedy się chodzi zupełnie nie zauważa się tych drobnych "górek", a na rowerze od razu je czuć. Niech im więc będzie: Maastricht jest odrobinkę, taką małą maluchną, pagórkowate. Ale i to starczy. Uh.