head> Zobacz to, co widzę ja.: [016] historie kuchenne, czesc 1 / [017] sielana i chillout

poniedziałek, września 11, 2006

[016] historie kuchenne, czesc 1 / [017] sielana i chillout

Historie kuchenne pod hasłem "let me be your pancake queen" z praliNUTta na pierwszym planie, oj tak. Dogadzam sobie, innym też nie żałuję jak się nawiną gdzieś w okolicach, kuchni oczywiście, i naleśników, też oczywiście. Żeby nie było, że zamiast mnie w kuchni króluje jedynie praliNUTta, to do wyboru też nadzienie a la mus jabłkowo-truskawkowy lub dżem porzeczkowy. Przy okazji pragnę wyrazić swą tęsknotę za pewnymi wioskowymi porzeczkami, których to zbieranie co roku jest jednym z najbardziej wyczekiwanych momentów podczas moich upojnych wakacji. Mam nadzieję, że się ktoś wami zaopiekował, tak z sercem.

Dokonałam dziś wyczynu! Postanowiłam nie dać się dalej szantażować czającemu się wciąż gdzieś blisko choróbsku i polazłam na spacer po okolicy. Shame on me, że tego mi się nie udało dokonać wcześniej. Ale lepiej późno niż później, jak mawiają starzy górale.

I wiecie, tu jest prześlicznie. No naprawdę, jestem lekko zadurzona. Maastricht w taki piękny, upalny i słoneczny dzień jak dziś [tak, wciąż świeci słońce, jest chyba ze 30 stopni, bez opcji 'bez koszulki' do naszego ogrodu nie wychodź, uhm] wygląda jak skrzyżowanie filmowego amerykańskiego przedmieścia, z miasteczkiem na południu Europy [takie Włochy, tylko czyściej] ew. z wypasionym polem kempingowym z bungalowami. Ładnie jest. Idę sobie taką małą uliczką, dookoła małe domki, dwa piętra to tak akurat. Przed domkiem trawniczek, kwiatki, czasem żywopłocik, podjazd na auto, lub dwa. Kolorowe drzwi i okna. Duże okna w małych domkach. Z obowiązkową wystawką sponsorowaną zazwyczaj przez sieć IKEA, lub stylizowana na taką: wazonik z kwiatkiem, świeczuszka, porcelanowy kotek i takie tam. No słit, mówię wam. Brzmi okropnie, tandeciarsko, i przesłodzenie, ale jak się to widzi to wcale takie nie jest. Naprawdę! No prócz kilku domów należących chyba do takich tutejszych odpowiedników nowobogackich: zamiast trawnika wysypany żwirkiem podjazd, z wiatrakiem/krasnoludkiem/kwiatkami w doniczce w kształcie buciora/fontanna* [niepotrzebne skreślić] - te zdecydowanie psują krajobraz, na szczęście są w mniejszości.
Życie toczy się w zwolnionym tempie, przed domkami ławeczki, na których czasem można zobaczyć leniwie posiadujących sobie sąsiadów. Czasem ktoś przejedzie obok na rowerze. Starsze panie żwawo wracają z zakupów (na rowerze, obowiązkowo), młodzi jadą gdzieś dalej. Sielana.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że mnie się taka sytuacja bardzo podoba. Mając zajęcia raz na 3 dni mogę spokojnie, chyba po raz pierwszy bez wyrzutów sumienia/złości/dołowania się po prostu nic nie robić. Wtopić się we wszechogarniający spokój. Przeczytam 10 stron tekstu na zajęcia, zrobię sobie kawę, wyjdę do 'ogrodu', pogadam z kimś, przeczytam kolejne 10 stron, pójdę do sklepu, oglądnę film, gdzieś wyjdę, a może nie. Żadnego przymusu, pośpiechu, wyczekiwania. Nauczyłam się nic nie robić. W Polsce zawsze się przy tym śmiertelnie nudziłam, wcześniej czy później wpadałam w dołek albo łapałam delikatnego wkurwa. Bo przecież jak to tak: nic nie robić? Przecież powinnam się uczyć, czemu mnie nikt nigdzie nie zaprasza, na pewno wszyscy się bawią tylko nie ja, marnuję czas, życie. I takie tam.
A tutaj wrzuciłam na luz, mam wakacje, nigdzie się nie spieszę, na nic nie czekam, nic nie planuję. Taki stan pewnie nie potrwa długo. I pewnie nie jest zdrowy, może lepiej jednak działać, na coś czekać, wkurzać się. Może. Ale nie teraz.

Maastricht na razie jawi mi się jako idealne miejsce dla około30latków. Takich, co to się już wybalowali, załapali na ciepłą posadkę w dobrze prosperującej firemce, a teraz może powoli zaczną myśleć o dzieciach. A jak dzieci podrosną, to się można przenieść gdzieś indziej. A potem wrócić na starość.
Chociaż dla 20+ latków miasto też jest przyjazne, nie powiem. Chcesz pobalować, nie ma problemu. Chcesz się wyczilałtować - też OK, wyjdź na ławeczkę przed domem, weź książkę, posiedź. Nie musisz się spieszyć. Studenckie centrum z pubami, klubami i coffieshopami z jednej strony. I własne trzy ściany i ogromne okno z kwiatkiem i kotem na parapecie z drugiej. Czego chcieć więcej?